...blask
zachodzącego słońca zalał płytę lądowiska. Czerwone, słoneczne
refleksy odbijały się od błyszczących kadłubów statków.
Chłopiec mrużył oczy, oślepiony tymi odblaskami. Poparzony,
krwawiący i z połamanymi żebrami, z trudem zbliżył się do
najbliższego statku. Był to transportowiec, nie najszybszy, lecz
solidnie opancerzony, przeznaczony do przenoszenia desantu wojska na
tereny walk. Brunet przyłożył zakrwawioną dłoń do zamka
papilarnego. Właz odskoczył i powoli opadł na lądowisko, tworząc
trap, po którym wchodziło się do wnętrza pojazdu.
Kokpit
rozjaśnił się delikatnym światłem, gdy wszedł do kabiny pilota.
— Komputer,
uruchom silniki! —
krzyknął łamiącym się głosem i opadł na fotel pilota.
— Zidentyfikuj
się —
zażądał komputer beznamiętnym tonem. Chłopak zaklął pod nosem.
— Mikaeli
Trosse, numer siedem-dwadzieścia-dwadzieścia, pilot klasy drugiej —
wydyszał, zagryzając z bólu zęby. —
Odpalaj
silniki.
— Nie
posiadasz uprawnień do pilotowania tego statku, wymagana licencja
klasy pierwszej.
— Szlag
by cię... —
warknął. —
Sytuacja
awaryjna, zagrożenie życia. Startuj natychmiast!
Przez
otwarty właz zobaczył wychodzącego na lądowisko siwowłosego
mężczyznę z pistoletem w dłoni. Jego twarz wykrzywiona była
dziwnym grymasem, mieszaniną bólu i wściekłości. Trzymając się
za krocze, powoli ruszy w stronę statku.
–Cholera
jasna, startuj, bo zaraz zginę!– wrzasnął Mikaeli, zapinając
pasy.
–Wykonuję
procedurę startową. Tryb awaryjny, zagrożenie życia pilota.
Potężny
wstrząs szarpnął chłopakiem, wciskając go w fotel. Statek, w
sytuacji awaryjnej uruchomił od razu silniki grawitacyjne,
podrywając się z płyty. Właz wciąż był otwarty.
Widząc
start, mężczyzna z bronią rzucił się biegiem w stronę statku i
uczepił wolną ręką krawędzi trapu. Rękę z pistoletem przełożył
ponad trapem i oddał strzał. Ognista kula osmaliła stalowy wręg
konstrukcji statku, nie czyniąc żadnych szkód.
Jeden
strzał chybił, lecz kolejny mógł być celny. Mógł trafić
chłopca lub uszkodzić przyrządy statku na tyle, by uniemożliwić
lot.
Brunet
odpiął pasy i wstał z fotela. Gorączkowo rozejrzał się po
kokpicie, szukając czegoś, co mogło mu posłużyć za broń. Na
stojaku pod przeciwległą ścianą stały w rządku metalowe
cylindry, dopasowane kształtem do dłoni.
–Lance
bojowe– wyszeptał pod nosem. Podbiegł do stojaka i zdjął jeden
z cylindrów. Położył palec na wgłębieniu, znajdującym się na
zaokrąglonej ściance urządzenia, ale nic się nie stało. Lanca
nie była zaprogramowana na jego DNA.
–Komputer!–
krzyknął. –Sparuj tę lancę ze mną! Natychmiast!
–Wykonuję
sprzężenie– znowu beznamiętny głos maszyny. –Sprzężenie
gotowe.
Mikaeli
z satysfakcją przyłożył palec do czytnika, we wgłębieniu na
korpusie lancy, wyobrażając sobie długie, cienkie ostrze.
Z
cylindra wystrzeliła błyszcząca klinga długości ponad pół
metra. Zaśmiał się dziko i odwrócił w stronę wiszącego na
pokrywie włazu napastnika. W ostatniej chwili padł na ziemię,
ognisty pocisk przeciął powietrze w miejscu, gdzie przed sekundą
znajdowała się jego głowa.
Poderwał
się i nie zważając na ból doskoczył do mężczyzny, tnąc
ostrzem na odlew po nadgarstku. Pistolet, wraz z trzymającą go
dłonią spadł na betonowe lądowisko.
–Aargh!–
zawył siwowłosy. –Nie pokonasz nas! Jesteśmy Vempari!
–Ty
jesteś już martwym Vempari.
Wbił
lśniącą klingę ponad obojczykiem obcego i w myślach nakazał
ostrzu rozdzielić się na kolczaste odnogi, które rozerwały ciało
mężczyzny. Płyta lądowiska pokryła się krwią i wnętrznościami
Vempari. Głowa potoczyła się bezwładnie po betonie, aż dostała
się pod grawitacyjny silnik statku, gdzie została zmiażdżona i
zamieniona w krwawą miazgę.
Chłopak
opadł na kolano i odetchnął ciężko.
–Wygrałem...–
szepnął i podparł się ręką o stalowy właz. Dostrzegł odciętą
dłoń napastnika, wciąż zaciśniętymi, pobielałymi palcami
trzymającą krawędź trapu. Z obrzydzeniem strącił ja butem i
zamknął właz. Wrócił na fotel i dokładnie zapiął pasy.
–Komputer,
kurs na Midonię– wydał polecenie. –Muszę odnaleźć ojca...
...prawdopodobnie
nie ma, przynajmniej tyle pamięta ze swojej przeszłości– głos
porucznika dochodził z salonu na dole. –Tak, wierzę, że ma
amnezję, może pamiętać jakieś detale, ale nie wie kim jest.
–Już
wiem– pomyślał
Michał, budząc się z koszmarnego snu. –Nazywam
się Mikaeli Trosse. Pamiętam wszystko... Śmierć dziadka i ojca...
Dziadek nie był sobą, zabiłem go sam. Ojciec zginął, torując mi
drogę ucieczki z planety. Pamiętam wszystko...
Drżąc,
usiadł na łóżku, nie zważając na wtulonego w niego, wciąż
śpiącego Rafała. Szatyn otworzył oczy i zdziwionym wzrokiem
spojrzał na roztrzęsionego przyjaciela.
–Michał,
co się stało? Miałeś zły sen?
–Nie
jestem Michał– pomyślał,
bał się to powiedzieć na głos, bał się, że Rafał odrzuci jego
prawdziwe ja, jego obcość.
–Tak,
to tylko zły sen– powiedział, opanowując drżenie. Odwrócił
się do szatyna i uśmiechnął sztucznie. –Nie wiem, dlaczego mi
się przyśnił, po takich cudownych chwilach z tobą.
Pochylił
się do Rafała i pocałował go w policzek. W ten policzek, który
nie był zaklejony plastrem. Szatyn uśmiechnął się i odwzajemnił
pocałunek, mimochodem ściągając z nich prześcieradło, którym
byli okryci. Położył dłoń na udzie bruneta i przesunął w
stronę krocza.
–To
nie jest dobry pomysł– zauważył Michał. –Porucznik jest już
w domu. Słyszałem jego głos.
–O
cholera– Rafał zerwał się z łóżka, pośpiesznie zbierając
porozrzucane po podłodze części garderoby, które godzinę temu
szaleńczo zrywali z siebie, gnani niepohamowanym popędem. –Szybko,
ubieraj się. Lepiej, żeby nas nie zastał nago, razem w łóżku.
Ubrali
się natychmiast i posłali łóżko, po czym zeszli na dół, gdzie
siedział Starzyński senior i rozmawiał przez telefon. Zakończył
rozmowę i odwrócił się w stronę chłopców. Jego wzrok zatrzymał
się na synu.
–Rany
boskie, co się stało?!– zawołał, widząc opatrunek na lewym
policzku Rafała. –Pobiliście się?
–Nie,
no co ty, tato– zaprotestował junior. –To jacyś bandyci mnie
napadli, jak wracałem ze szkoły. Michał mnie obronił.
–Jacy
bandyci?
–Nie
znam ich, ale byli mniej więcej w moim wieku. Było ich czterech.
Wszyscy mieli jeansowe kurtki i brunatne czapki baseballowe z napisem
„sharks”.
–Czego
od ciebie chcieli?
–Wydzierali
się, że jestem bękartem jeba... bękartem psa– zająknął się,
mając przekleństwo na końcu języka.
–To
chyba ci sami, którzy zostawili napis na bramie, poruczniku– dodał
Michał.
–To
na pewno oni– warknął senior. Nagle zaniósł się duszącym
kaszlem, zakrył usta chusteczką i odwrócił się plecami. Uspokoił
się, schował chusteczkę do kieszeni i ponownie spojrzał na
chłopców.
–Mówiłeś,
że Michał ci pomógł– zapytał syna. –Jak to możliwe, skoro
brama była zamknięta?
–Przeskoczyłem
ją. Wszedłem na kontener na śmieci i przeskoczyłem– wyjaśnił
brunet.
–Nie
wierzę, nie da się ot, tak wejść na kontener, jest zbyt wysoki.
–Ale
to prawda– czarnowłosy upierał się przy swoim. –Mogę to
udowodnić.
–Będziesz
musiał, bo nie uwierzę, jeśli nie zobaczę– Starzyński wskazał
drzwi i wyszedł za chłopakami na podwórze. Michał bez
zastanowienia podbiegł do kontenera i niczym kot sprężył się do
skoku. Miękko wylądował na niemal trzymetrowym, blaszanym
pojemniku, po czym z samego rozpędu przesadził bramę.
–Cholera–
gliniarz podrapał się po głowie. –Może ty z jakiegoś cyrku
uciekłeś? Jesteś pewien, że nie należysz do jakiejś grupy
akrobatycznej?
–Nie
wiem co to jest cyrk– zza bramy dobiegł głos bruneta. –Ani
akrobata. Może mnie pan wpuści z powrotem? Tu nie ma kontenera, z
którego mógłbym wskoczyć na podwórze.
–Jasne...
jasne– Starzyński wyjął klucz i otworzył furtkę, wpuszczając
Michała.
–Widzisz,
tato, to Michał mnie uratował– Rafał uśmiechnął się do
przyjaciela, zerkając na zamyślonego ojca.
–Opowiadaj
jak to było– powiedział policjant i skierował się do domu,
puszczając młodzież przodem.
–Usłyszałem
podniesione głosy na ulicy– zaczął brunet, kiedy usiedli w
kuchni. –Padły słowa „jebany pies”, które od razu
skojarzyłem z napisem na bramie. Słyszałem też krzyk Rafała i
domyśliłem się, że ma kłopoty. Potem... przepędziłem ich.
–Noo,
tato, mówię ci, jaka akcja!– zawołał rozemocjonowany junior.
–Michał był jak bestia, powalił trzech z nich na ziemię tak
szybko, że chyba nawet nie zorientowali się, że leżą. Czwarty,
taki młody, może trzynaście lat, uciekł ze strachu!
–Tak
było?– zapytał gliniarz, patrząc w błękitne oczy bruneta. Ten
skinął głową.
–Mniej
więcej– odparł. –Powaliłem przywódcę z nożem, dwóch
kolejnych skoczyło na mnie, ale byli zbyt wolni. Czwartemu kazałem
uciekać, zanim jego tez położę na ziemi. Posłuchał.
–Dziękuję–
gliniarz położył dłoń na ramieniu Michała. –Dziękuję, że
pomogłeś mojemu dziecku. Obiecuję ci, że twój pobyt w izbie
dziecka nie potrwa długo. Uruchomię wszystkie swoje znajomości i
kontakty, żeby jak najszybciej cię stamtąd wyciągnąć i odnaleźć
twoich rodziców lub opiekunów.
Michał
spuścił skromnie oczy i milczał. Jednak nie było to tylko
milczenie cichego bohatera. Milczał, gdyż nie chciał ujawniać
tego, co już sobie przypomniał. Nie chciał zdradzać swojej
tożsamości, swojego prawdziwego imienia, pochodzenia i faktu,
niezaprzeczalnego faktu, że na tej planecie nie ma żadnej rodziny.
***
–To
już dziś?– zapytał smutno Rafał, patrząc na pakującego się
przyjaciela. Michał upychał podarowane przez niego ubrania do
dużej, papierowej torby. Rzucił smutne spojrzenie na szatyna i
przerwał pakowanie. Usiadł na łóżku i wyciągnął do niego
rękę. Rafał zbliżył się powoli i pozwolił spleść się ich
palcom.
–Będę
tęsknił– powiedział, patrząc w smutne, błękitne oczy
przyjaciela. Michał zagryzł wargę, w kącikach oczu zalśniły mu
łzy.
–Ja
też będę tęsknił.
–Kto
mnie teraz obroni?– szatyn pociągnął nosem.
–Nie
wiem... nie wiem...
Nie
kryli już łez, przytulili się mocno. Brunet westchnął głośno,
nie znajdując słów, by wyrazić swój ból.
–Co
dzieje się z tymi, którzy nie mają rodzin ani opiekunów?–
zapytał zduszonym głosem.
–Trafiają
do domów dziecka, gdzie siedzą do osiągnięcia pełnoletniości,
lub dopóki ktoś ich nie zaadoptuje.
–Zaadoptuje?
–Noo...
nie weźmie do domu, jak swoje dziecko. Zostanie jego prawnym
opiekunem, rozumiesz?
–Tak,
chyba tak– odparł Michał i oderwał się od szatyna.
–Pogadam
z tatą, żeby cię adoptował– głos Rafała łamał się, widać
było, że próbuje panować nad płaczem.
Zapadło
milczenie, które przerwało wołanie seniora.
–Czas
na nas, Michał. Młody pojedzie z nami, potem podrzucę go do
szkoły.
Bez
słowa wstali i wyszli z pokoju.
***
Porucznik
zatrzymał samochód na skrzyżowaniu, patrząc smętnie na
przechodzących pieszych. Całe miasto sprawiało przygnębiające
wrażenie, ludzie snuli się powoli, jak muchy w smole, upał
skutecznie spowolnił całe miejskie życie. Co prawda w samochodzie
Starzyńskiego była klimatyzacja, ale od kilku tygodni szwankowała,
więc postanowił jej nie uruchamiać, zadowalając się uchyleniem
szyb. Efekt był taki, że do już nagrzanego wnętrza auta wdzierało
się gorące powietrze, powodując obfite wydzielanie potu u
wszystkich jego pasażerów. Najgorzej wyglądał sam kierowca, przez
wzgląd na swoją pokaźną tuszę. Młodzież jakoś się trzymała,
choć bez wątpienia odczuwała gorąco.
Światło
zmieniło kolor na zielony, Starzyński ruszył i odetchnął z ulgą,
czując na twarzy delikatny powiew, wywołany ruchem pojazdu.
Gdy
byli na środku skrzyżowania, z prawej strony doleciał ryk silnika
ciężarówki i pisk opon. Obejrzeli się w tamtą stronę, ale
zdążyli jedynie zobaczyć zbliżający się w szaleńczym pędzie
pysk ogromnego tira. VOLVO. Tyle Michał zdołał przeczytać, zanim
samochodem szarpnęło cielsko kilkunastotonowego potwora na kołach.
Uderzenie
było potężne. Wszystkie szyby wyleciały z głośnym brzękiem,
zgrzyt giętej i rozrywanej blachy ogłuszył ich. Odłamki przedniej
szyby strzeliły w twarze siedzącym na przodzie Michałowi i
porucznikowi, kalecząc ich. Brunet odruchowo zasłonił oczy
ramieniem. Rafał krzyczał na tylnym siedzeniu, osłaniając
opatrzoną, lewą stronę twarzy przed sypiącymi się odłamkami
szyb.
Po
chwili wszystko ustało, tylko krzyk juniora brzmiał nadal.
Michał
powoli dochodził do siebie, zaczynał dostrzegać otoczenie, widział
ludzi, stojących wokół miejsca wypadku, ogromną ciężarówkę,
której kabina wpasowana była w przód ich auta. Na masce kabiny
tira leżał wysunięty do połowy przez wybitą przednią szybę,
człowiek w białym kombinezonie.
Pokrywa
silnika ich pojazdu otwarła się i niemal wbiła do wnętrza na
wysokości ich głów.
Z
fotela kierowcy dobiegł cichy jęk. Brunet odwrócił głowę w
stronę gliniarza i zamarł. Ciało Starzyńskiego było niemal
zmiażdżone na wysokości pasa. Połamane elementy deski
rozdzielczej były tak blisko fotela, że nawet dziecko nie mogłoby
się tam zmieścić. Samochód złamał się w czasie uderzenia,
silnik przygniótł nogi policjanta, a porozrywane blachy i deska
rozdzielcza wbiły się w jego pokaźny brzuch, niemal przecinając
go na pół. Żył wciąż, nawet nie stracił przytomności. Jego
szeroko otwarte oczy wyrażały niesamowite cierpienie.
–Rafał...–
wystękał z trudem. –Uspokój się... nie krzycz...
Junior
posłuchał. Chciał mu zajrzeć przez ramię, ale czarnowłosy
powstrzymał go stanowczo, nie chcąc, by chłopak oglądał ojca w
takim stanie. Nie chciał, żeby zapamiętał jego ostatnie chwilę,
jako chwile cierpienia i bólu.
–Ten
człowiek z ciężarówki... on żyje...– z trudem powiedział
Starzyński senior.
Faktycznie,
kiedy Michał odwrócił głowę w stronę ogromnej maszyny,
dostrzegł poruszającego się kierowcę w białym kombinezonie.
Mężczyzna podniósł głowę. Był młody, mógł mieć najwyżej
dwadzieścia lat. Miał ciemne włosy i śniadą cerę, jak
mieszkaniec jednego z krajów arabskich. Na jego czole widniała
spora blizna, z której leciała krew. Jednak on zdawał się nie
zwracać na to uwagi, wygrzebał się z okna kabiny i stanął
pomiędzy gapiami, przyglądającymi się miejscu wypadku. Jego
sztywne ruchy zdradziły brunetowi, że nie jest człowiekiem.
–Poruczniku,
gdzie ma pan pudełko z moimi rzeczami?– zapytał, nie spuszczając
kierowcy ciężarówki z oczu. –Ten człowiek nie jest człowiekiem.
–O
czym ty...
–Proszę
mi zaufać, to nie jest człowiek. Ja też nie jestem do końca
człowiekiem. Przypomniałem sobie wszystko. Niech mi pan powie,
gdzie są moje rzeczy, poruczniku, niech mi pan powie, jeśli chce
pan, żeby Rafał przeżył ten incydent.
–Rafał...
–Nic
mu nie jest. Ale jeśli nie powie mi pan, gdzie są te przedmioty, to
nie będę w stanie uratować go przed tym– wskazał palcem na
mężczyznę w białym kombinezonie, który właśnie zbliżył się
do jednego z gapiów, złapał go za głowę i zwymiotował ciemną
ciecz w jego otwarte ze zdziwienia usta. Zamroczony przechodzień
wrzasnął, ale po chwili całkiem przytomnie spojrzał w stronę
pokiereszowanego samochodu policjanta.
–Co
to jest?– gliniarz, pomimo obrażeń, nie mógł ukryć odrazy i
zdziwienia.
–Obcy–
odparł brunet. –Najbardziej niebezpieczny gatunek we
wszechświecie. Genetycznie zmodyfikowany, rozprzestrzenia się
poprzez zakażenie przedstawicieli innych gatunków. Wystarczy jego
jedna komórka, a nosiciel zaczyna zachowywać się, jak część
jednego organizmu z pozostałymi i zmienia się w inkubator milionów
kolejnych zarodników.
–Skąd
ty.. to wiesz?
–Walczyłem
z nimi. I wiem, jak je zabić. Ale muszę mieć swoje rzeczy,
poruczniku.
–W
schowku...– drżący palec wskazał na klapę nad nogami chłopaka.
Michał otworzył ją i wyjął kartonowe pudełko. Sięgnął do
niego i wyjął walcowaty przedmiot i czarne, metalowe pudełeczko.
–Gwiezdne
wojny– Starzyński próbował się zaśmiać, lecz krew popłynęła
mu z ust. Obrażenia wewnętrzne musiały być bardzo poważne.
Brunet
odwrócił się do Rafała i rzucił:
–Wysiadaj
i uciekaj w pierwszą uliczkę na lewo. Tam cię później znajdę.
–Ale
tata...
–Tata
mi pomoże, ma broń– przerwał mu. –Uciekaj i czekaj na mnie w
tej uliczce.
Wskazał
palcem na zaułek po lewej stronie. Rafał zawahał się, ale
spojrzał w okno i bez słowa wysiadł z auta, po czym najszybciej
jak mógł, pobiegł we wskazanym kierunku.
Porucznik
gapił się w okno wielkimi, zdziwionymi oczami. Michał spojrzał w
tę stronę i przełknął ślinę.
Dwójka
Vempari wyłapywała co wolniejszych ludzi z tłumu gapiów i
zarażała, wymiotując na ich twarze. Coraz więcej obcych krążyło
wokół, zarażając kolejnych i kolejnych.
–Poruczniku–
powiedział szeptem. –To inwazja. A przeciwnik nie zna słów
takich, jak litość, rozejm i układ pokojowy. Z nimi nie da się
pertraktować. Nigdy nie wybaczę sobie, że sprowadziłem ich na
waszą planetę.
–To...
nie twoja wina...
–Moja–
głos chłopca był lodowaty. –Ścigali mnie i przylecieli tu za
mną. Ale obiecuję, że nie pozwolę im zawładnąć waszym światem.
–Rafał...–
wystękał policjant. –Chroń Rafała.
–Nie
dam go skrzywdzić. Kocham go.
–Ko...
kochasz?
–Tak,
poruczniku. Może to dziwne, ale tak jest.
Starzyński
pokiwał głową i sięgnął do olstra na szelkach, wyjmując
służbowy pistolet.
–Po
prostu chroń go– powiedział, przeładowując broń. –Bez
względu na wszystko.
–Ma
pan na to moje słowo– odparł Michał i szarpnął za klamkę.
Drzwi ani drgnęły, więc wygramolił się przez okno i stanął
między stojącymi jak posągi Vempari.
–Czas
na gwiezdne wojny, skurwiele– powiedział wyzywająco, ściskając
lancę w dłoni. Ze ściętego końca walca wysunął się cienki
pręt, niemal metrowej długości. Błękitne oczy zamknęły się na
chwilę. Kiedy się otworzyły, napastnicy ujrzeli pionowe, kocie
źrenice, zatopione w błękitnych tęczówkach.
Pręt,
wystający z rękojeści lancy rozbłysł zielonkawym światłem,
wydając dźwięk podobny do cichych wyładowań elektrycznych.
–Pokaż
im, Luke– z tyłu doleciał głos policjanta.
–Dobrze,
mistrzu Yoda– zaśmiał się Michał i skoczył na najbliższych
obcych, tnąc świetlistą klingą ich kończyny, szyje i brzuchy. Z
okna samochodu padły strzały. To Starzyński senior ostatkiem sił,
na granicy utraty świadomości, pakował kule ze służbowego Glocka
w głowy obcych.
***
Rafał,
po ucieczce w zaułek, ukrył się w bramie, która prowadziła w
głąb podwórza jakiejś obskurnej kamienicy. Przez chwile z miejsca
wypadku dolatywały odgłosy strzałów i krzyki ludzi. Po kilkunastu
minutach wszystko ucichło. Sądząc, że już po wszystkim, wyszedł
z bramy i wpadł prosto na kobietę, której prawa połowa twarzy
przypominała przypalony kotlet schabowy. Oparzenie było świeże,
czuć było charakterystyczny odór spalonego mięsa. Kobieta
spojrzała na niego jedynym zdrowym okiem i ruszyła w jego kierunku.
Przez chwilę nie wiedział co robić, ale cofnął się do bramy i
wbiegł na podwórze. Podbiegł do pierwszych drzwi na prawo i
szarpnął za klamkę. Zamknięte. Chyba mieszkańcy tej kamienicy
wysoko cenili sobie prywatność, lub obawiali się złodziei.
Kolejne
drzwi również były zamknięte na głucho. Sprawdzał po kolei
każde drzwi, które mogły mu pomóc uciec przed demoniczną,
poparzoną kobietą. A ta szła zanim, niewzruszenie, spokojnie, z
każdą sekundą zbliżając się.
Ostatnie
drzwi okazały się otwarte i wpuściły go w korytarzyk. I na tym
koniec. Nie było tylnego wyjścia, nie było już drogi ucieczki.
Ciężkie kłódki na metalowych drzwiach świadczyły o raczej
magazynowym przeznaczeniu znajdujących się tu pomieszczeń, więc
pukanie i dobijanie się do nich na niewiele by się zdało.
Oparł
się plecami o ostatnie drzwi i ze zgrozą patrzył, jak kobieta o
zdeformowanej oparzeniem twarzy zbliża się. Jej sylwetka zasłaniała
światło, wpadające przez wejście.
–Nie
uciekniesz przed nami– szept był tak wyraźny, jakby słyszał go
tuż przy uchu. –Jesteśmy Vempari. Jesteśmy jednością. I ty
będziesz wkrótce jednością z nami.
–Prędzej
ty zostaniesz rozpadłością– zabrzmiał znajomy głos i błysnęła
świetlista klinga. Odcięte członki napastniczki upadły na ziemię,
drgając w konwulsjach. Ostatnie cięcie pozbawiło ją głowy.
Zza
pleców kobiety wyłonił się Michał, dzierżąc w dłoni jarzące
się zielonym blaskiem ostrze. Spojrzał na przyjaciela i przywołał
go gestem. Ten, z obrzydzeniem spoglądając na rozczłonkowane ciało
na ziemi, podszedł do niego. Brunet wyłączył lancę i sięgnął
do kieszeni, skąd wyjął czarne pudełeczko. Przesunął jego
ściankę, tworząc rękojeść, jak w pistolecie. Nacisnął krawędź
i przesunął jeszcze kilka elementów i z pudełka powstało coś,
co z grubsza można by określić jako broń, ale zamiast lufy
posiadała jakby soczewkę.
Nacisnął
spust, z soczewki wystrzelił szeroki snop białego światła.
Wyglądało to jak bardzo silna latarka, lecz działanie tego
urządzenia było zgoła odmienne. Drgające szczątki zwęglały się
pod wpływem tego światła, powoli zamieniając w popiół.
Po
całkowitym spopieleniu zwłok, czarnowłosy poskładał ponownie
urządzenie i schował w kieszeni.
–To
dezintegrator materii organicznej– wyjaśnił, spoglądając na
powstrzymującego wymioty Rafała. –Spali wszystko, co zawiera
choćby śladowe ilości wody. A każdy organizm w kosmosie składa
się z wody.
Szatyn
chciał coś powiedzieć, lecz kwasy żołądkowe i poranny posiłek
były szybsze od głosu. Odwrócił się i zwymiotował w rogu
korytarza. Brunet podszedł do niego i położył mu dłoń na
ramieniu.
–Wyjdźmy
stąd.
***
–Co
z tatą?– drżącym głosem zapytał szatyn. Michał ciągnął go
za rękę przez boczne uliczki miasta, nie chcąc wystawiać się na
ogólny widok. Zabił co prawda wielu Vempari na miejscu wypadku,
lecz nie miał pewności, czy kilku z nich nie oddaliło się, by
pozyskać nowych nosicieli.
–Dotrzyjmy
najpierw do jakiegoś bezpiecznego miejsca, tam wszystko ci opowiem.
–Nasz
dom– powiedział Rafał. –Powinien być bezpieczny. Ma wysokie
ogrodzenie i system antywłamaniowy.
Brunet
kiwnął głową i przyśpieszył, ciągnąc przyjaciela za rękę.
Po pół godziny dotarli na uliczkę, w której znajdował się dom
Starzyńskich. Weszli na podwórze, dokładnie zamykając furtkę,
podpierając ją dla pewności metalowym prętem, znalezionym w
garażu.
W
domu szatyn zablokował drzwi zamkiem papilarnym i włączył system
alarmowy. Od tej chwili nikt nie mógł wejść na podwórze nie
zauważony.
–Chodź
tu– Michał pociągnął Rafała do salonu. Usiedli na sofie.
–Włącz to– wskazał na telewizor –może dowiemy się czegoś
o rozprzestrzenianiu się inwazji w lokalnych wiadomościach.
Stacje
telewizyjne nadawały jednak normalny program, nawet na kanale
regionalnym nie było najmniejszej wzmianki, która mogłaby
wskazywać na jakieś sensacyjne wydarzenia. Prezenter sucho
poinformował o wypadku, w którym zginął policjant. W
niewyjaśnionych okolicznościach zniknęło też kilkunastu świadków
wypadku.
Brunet
nie miał wątpliwości, najeźdźca starał działać po cichu, nie
wywołując paniki.
–Co
się stało z tatą?– zapytał junior, nie odrywając wzroku od
ekranu. –Czy to o nim mówili, że zginął?
–Niestety,
tak– odparł Michał. –Został ciężko ranny w wypadku.
–Nie...
to nie prawda...– po policzkach Rafała spłynęły łzy. –Powiedz,
że to nie prawda!
–Przykro
mi– błękitnooki złapał go za rękę, lecz ten wyszarpnął ją
i spojrzał na niego wściekle.
–To
przez ciebie!– wrzasnął, zrywając się na równe nogi. –To
ciebie chciał dopaść ten z ciężarówki!
Brunet
patrzył na niego przez chwilę, nie wiedząc co powiedzieć. Ukrył
twarz w dłoniach i westchnął.
–To
prawda– szepnął. –To ja sprowadziłem tu wroga. To przeze mnie
zginął twój ojciec. Jeśli masz zamiar mnie znienawidzić, to zrób
to teraz. Odejdę, ale zawsze będę w pobliżu, by cię chronić. To
obiecałem porucznikowi. Powiedziałem mu też, że cię kocham.
Junior
patrzył na niego z twarzą wykrzywioną bólem, nie było już w
niej wściekłości.
–Kto
to był, ten z ciężarówki?– zapytał drżącym głosem.
–To
długa historia. W większość moich słów nie uwierzysz. Ale
chociaż postaraj się uwierzyć, bo opowiem ci całą prawdę o
sobie i tym obcym.
Szatyn
usiadł ponownie na sofie i przyciszył telewizor.
–Opowiadaj.
Po tym co widziałem, jestem skłonny uwierzyć niemal we wszystko.
Michał
skinął głową.
–Zacznijmy
od tego, że nie pochodzę z waszego świata.
***
Generał
Artem Trosse siedział na tarasie ponad salką treningową w
towarzystwie innego oficera i przyglądał się swemu synowi,
trenującemu walkę wręcz z instruktorem. Podziwiał jego kocią
zwinność i siłę, którą dysponował mimo wątłej sylwetki.
Spocone ciało piętnastolatka prężyło mięśnie, blokując
precyzyjne ciosy nauczyciela sztuk walki.
–Jest
doskonały– powiedział siedzący obok oficer. –Generale, pański
syn to przyszłość naszej planety i jej jedyna nadzieja na
przetrwanie. Gratuluję.
–Dziękuję,
admirale Odome– odparł generał zimno. –Aczkolwiek, gdyby to
pańskie dziecko musiało przejść przez te wszystkie manipulacje
genami, treningi i testy, raczej współczuł bym mu. Panu również.
–Proszę
nie zrozumieć mnie źle, generale. Współczuję panu jako ojciec i
jako człowiek. Lecz jako dowódca floty, jestem pod wrażeniem
wyników owych manipulacji i treningów. Sam pan wie, jak niewielu
chłopców z grupy kontrolnej przeszło testy.
–Owszem,
wiem– ton głosu generała zdradzał gorycz. –Wiem też, jak
niewielu przeżyło zmiany genetyczne, spowodowane wszczepieniem
genów pumy i podmiany białek węglowych na krzemowe. Nie jestem
genetykiem, nie jestem nawet naukowcem, ale wiem, że tak nagłe
zmiany nie wpływają korzystnie na organizm.
–Racja,
nie jest pan genetykiem i naukowcem. Z tego powodu proszę, aby
zachował pan swoje rewelacje dla siebie i zostawił to zadanie
właściwym ludziom. Manipulacje genetyczne mają za zadanie nie
tylko wzmocnienie organizmów naszych przyszłych żołnierzy, ale
też selekcję. Przez wszystkie etapy przemiany, treningi i próby w
terenie przejdą tylko najsilniejsi, najlepiej przystosowani. To oni
stanowić będą podstawę naszej cywilizacji. To oni mają szansę
zmienić los naszego świata w obliczu inwazji. A sam pan rozumie, że
wróg jest wyjątkowo groźny.
–To
prawda. Przeciwnik jest niebezpieczny– Trosse pokiwał głową.
–Jako ojciec buntuję się przeciwko temu, co robicie naszym
dzieciom. Ale jako głównodowodzący armii, nie mam wyjścia, muszę
popierać te działania. Jak każdy gatunek, posiadamy instynkt
samozachowawczy. Chcemy przetrwać. Tylko dlatego pozwoliłem na to,
by mój jedyny syn uczestniczył w tym programie.
Admirał
wstał i położył dłoń na ramieniu generała.
–Pewnego
dnia imię pana syna będzie znane każdej istocie ludzkiej na tej
planecie. Pańskie jedyne dziecko rozsławi pana nazwisko, zostanie
bohaterem. Tego panu i sobie życzę.
Odwrócił
się i opuścił taras, schodząc kręconymi schodkami na tył
kompleksu szkoleniowego. Trosse zacisnął pięści, tłumiąc
przekleństwo w ustach.
Tymczasem
trening zakończył się, Mikaeli Trosse powalił trenera na matę,
unieruchomił mu kończyny i zamarł z pięścią zatrzymaną o
milimetry od jego krtani.
–Wystarczy
na dziś– powiedział głośno generał, wstając od stolika.
–Mikaeli, pozwól tu z panem instruktorem.
Chłopiec
wstał i bez gadania ruszył w stronę schodków, prowadzących na
taras. Trener ruszył za nim, rozcierając wykręcone ramię. Generał
czuł dumę, patrząc na idealne ciało syna, węzły mięśni i
błękitne żyły pod opiętą skórą. Ale też czuł gorycz,
wiedząc, przez co chłopiec przeszedł, aby osiągnąć ten stan.
Czy kiedykolwiek będzie w stanie mu to wynagrodzić?
Mikaeli
zdmuchnął z czoła opadające na oczy czarne włosy, poprawił
spodenki i zaczął odwiązywać bandaże, chroniące nadgarstki
przed urazami w czasie treningu. Błękitne oczy bystro taksowały
oficera. Po chwili mężczyzna spuścił wzrok, czując się nieswojo
pod spojrzeniem pionowych, kocich źrenic.
–Jak
trening, synu?– zapytał, unikając przenikliwego wzroku bruneta.
–Z
każdym dniem coraz mniej wymagający– odparł chłopiec, zerkając
na instruktora. –Chyba czas na nowego trenera, ten nie daje rady.
Była
to szczera prawda, mężczyzna ledwie dyszał, stojąc z boku,
Mikaeli natomiast, poza błyszczącej od potu skóry, nie zdradzał
żadnych oznak zmęczenia. Instruktor był jednym z najlepszych
żołnierzy jego ojca, młodym, lecz dobrze wyszkolonym i
doświadczonym.
Generał
zaśmiał się, słysząc słowa syna.
–Nie
lekceważ umiejętności twojego instruktora, to dobry żołnierz.
Takie słowa ranią go.
Brunet
spuścił wzrok.
–Nie
miałem zamiaru nikogo obrażać. Jeśli tak się stało, to proszę
o wybaczenie– skłonił głowę przed trenerem. Mężczyzna
uśmiechnął się z trudem, ocierając pot z czoła.
–Nie
obrażają mnie twoje słowa, chłopcze– powiedział.– Twoje
dobre wyniki to dla mnie najwyższa pochwała i świadectwo tego, że
masze treningi przyniosły zamierzone efekty. Z dumą stwierdzam, że
jesteś najlepszym z moich podopiecznych.
–Dziękuję–
odparł Mikaeli i ponownie ukłonił się trenerowi.
–Masz
szacunek do opiekunów, to dobrze– rzekł ojciec. –Będziesz
godnie reprezentował nasze nazwisko. A być może, pewnego dnia i
tytuł. Marzę o tym, byś został moim następcą i poprowadził
naszą armię. Ale przed tobą jeszcze długa droga i wiele ciężkich
treningów.
–Wiem,
ojcze.
–Nie
zmienię ci instruktora. Od jutra dołączy do waszych treningów
drugi szkoleniowiec. Zobaczymy, jak sobie poradzisz z dwoma
przeciwnikami.
Usta
bruneta skrzywiły się w uśmiechu.
–Czekałem
na tę decyzję od dawna– błysnął okiem w stronę ojca. Generał
zauważył, że jego źrenice były okrągłe, nie miały w sobie nic
kociego.
Westchnął
z ulgą, czując, że jego syn mimo wszystko pozostał człowiekiem.
***
Rafał
siedział przez chwilę w milczeniu, próbując poukładać sobie w
głowie słowa błękitnookiego.
–Czekaj...–
sapnął –czy próbujesz mi powiedzieć, że jesteś kosmitą?
–Jeśli
pochodzenie z innej planety kwalifikuje mnie jako kosmitę, to tak,
jestem nim.
–A
tamten z ciężarówki?
–On
był bardziej obcy, niż ja. Ich gatunek przypomina raczej wirusa,
który zaraża wszystkie żywe organizmy, żyjące w kosmosie.
–Skąd
pochodzą? Czego chcą?
Michał
wzruszył ramionami.
–Nie
znam zbyt wielu szczegółów, ale z lekcji na ich temat pamiętam,
że kiedyś byli podobni do nas, do ciebie lub mnie. Bardziej...
ludzcy. Jednak jakiś kataklizm lub epidemia zmusiła ich naukowców
do prac nad sposobami przetrwania.
–Znaleźli
sposób, jak przypuszczam.
–Owszem–
odparł brunet. –Poddali modyfikacji genetycznej kilku swoich
przywódców, przekształcając ich w nosicieli pewnego wirusa, który
wchłonął ich świadomość. Trudno to wytłumaczyć, ale
niezależnie od ilości osobników i dzielących ich odległości, są
jak jeden umysł. Wszyscy w jednym ułamku sekundy myślą o tym
samym, ale poszczególne osobniki pełnią rolę jakby kończyn...
części ciała większego organizmu. Dlatego działają tak
sprawnie, nie wahają się, wspólnie realizują działania. Nie
dyskutują między sobą, nie kłócą się. Po prostu robią to, co
ich wspólna świadomość pomyśli.
–Jak
pszczoły albo mrówki...– zamyślił się szatyn. –Zbiorowa
świadomość. Królowa jest jedna, robotnice wykonują jej myśli.
–Chyba
wiem o co ci chodzi–przytaknął brunet. –Niektóre gatunki
owadów zachowują się podobnie, ale potrzebują jakichś sposobów
komunikacji, jak sygnały chemiczne, dźwięk, ruchy ciała. Jednak w
przypadku tego gatunku wygląda to inaczej. Tu nie ma dialogu, nie ma
wydawania rozkazów podwładnym. Tu jeden, wspólny umysł myśli, co
należy zrobić, a poszczególne osobniki, jak części jednego
organizmu, wykonują to.
Junior
podciągnął kolana pod głowę i oparł na nich brodę.
–Gdybyś
powiedział mi to tydzień temu, bez wahania wykręciłbym numer do
wariatkowa, żeby cię zabrali na leczenie– powiedział w
zamyśleniu. –Jednak po tym co widziałem, wiem, że mówisz
prawdę. Kiedy ten kierowca zaczął rzygać im na twarze...–
zadrżał na wspomnienie wydarzeń z miejsca wypadku. –A później
ci zarażeni zachowywali się tak jak on. Działali jak jedna osoba.
Michał
złapał go za rękę i ścisnął delikatnie.
–Posłuchaj–
szepnął. –To bardzo ważne, żebyś o tym wiedział.
Jasna
grzywka zafalowała, gdy Rafał pokiwał głową. Brunet kontynuował
–Twój
ojciec doznał śmiertelnych obrażeń w czasie uderzenia ciężarówki.
Żył i był świadomy, ale nie było już dla niego ratunku.
Usta
juniora zadrżały, po policzkach spłynęły łzy.
–Zginął
jak żołnierz na polu walki– mówił Michał. –Strzelał do
atakujących mnie Vempari. Nie da się ich w ten sposób zabić, ale
skutecznie spowolnił ich ataki, przez co mogłem zabić większość
z nich. Dla mnie i dla ciebie zginął jak bohater i nie ma
znaczenia, że nikt poza nami nie wie, co tam się naprawdę
wydarzyło.
Czara
goryczy i żalu przelała się, płacz wstrząsnął Rafałem. Już
nie hamował łez. Brunet przytulił go i pogłaskał po plecach.
–Nie
bój się– szepnął. –Będę przy tobie zawsze i wszędzie, nie
pozwolę cię skrzywdzić.
–Wiem...
wiem– pociągnął nosem junior. –Ale teraz będą nas szukać.
Vempari, żeby nas zabić. I policja, bo wiedzieli, że dzisiaj tata
miał cię odstawić do izby dziecka. I że ja byłem z wami w aucie.
–Na
razie zostaniemy tutaj– zadecydował Michał. –Nie będziemy
włączać światłą, żeby dom wyglądał na pusty. Później
pomyślimy nad zmianą kryjówki.
–Mam
wrażenie, że nie zdołamy się ukryć przed Vempari. Może przed
policją, ale nie przed nimi.
Brunet
zagryzł wargę.
–Mam
pewien pomysł. Musimy tylko dotrzeć nad jezioro, tam gdzie znalazł
mnie patrol.
–Co
to za pomysł?
–Jutro
ci opowiem z detalami, a teraz chodźmy spać– pogłaskał Rafała
po policzku. –Przynieś koc z twojego pokoju, prześpimy się
tutaj. W razie niebezpieczeństwa stąd będzie nam łatwiej uciec,
niż z piętra.
Szatyn
pokiwał głową i poszedł na górę. Po chwili wrócił z
seledynowym kocem, pod którym położyli się na sofie i zasnęli.
Ej ej, to opowiadanie jest świetne :D
OdpowiedzUsuńJak zawsze czekam na dalsze części :3
Dzięki bardzo :) Teraz będzie krótka przerwa, czas na inne opowiadanie, ale wkrótce będzie nowy rozdział :)
UsuńWiec tak...Bardzo podoba mi się to, jak piszesz i oby tak dalej :D Pomysł bardzo świetny i z niecierpliwością czekam na następny :D
OdpowiedzUsuńFanka Yaoi :D
Dziękuję bardzo, miło wiedzieć, że komuś się to podoba :)
UsuńSiostra, ja Cię kiedyś zamorduje XD Rozwalasz mi totalnie psychikę, która i tak nie jest najlepsza :P Ale za to właśnie Cię kocham :*
OdpowiedzUsuńKolejny rozdział, yatta! :D Czekam na następny ;)
OdpowiedzUsuńA, i takie pytanie mam. Czy zamierzasz kontynuować swoje dwa pozostałe opowiadania?
Dziękuję serdecznie za miłe słowa :) Co do pozostałych opowiadań, będą kontynuowane. "Odcienie tęsknoty" będą normalnie kontynuowane, ale "Krwawe żniwa" będą publikowane tylko we fragmentach, gdyż zamierzam wydać je w formie ebooka. Co za tym idzie, nie mogę publikować ich w całości.
UsuńWitam,
OdpowiedzUsuńuff udało mi się w końcu przeczytać rozdział, oby ten brak czasu i możliwości się więcej u mnie nie pojawił, bo to aż....
rozdział fantastyczny, aż chce się wiedzieć co dalej pomysł świetny, styl masz rewelacyjne, czyta się naprawdę wspaniale...
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Witam,
OdpowiedzUsuńautorze, proszę odezwij się ja bardzo tęsknię za opowiadaniem.... już od tak dawna nie pojawia się tutaj nic nowego...
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Basiu, Basiu :) Długo mnie nie było,ale wracam do pisania i nie zawiodę. Wkrótce nowy rozdział.
Usuń